Trzy niezapomniane spotkania za mną…
W Łodzi dopadł nas kataklizm pogodowy (mój podziw dla tych, którzy zdołali przedrzeć się przez zawieje i zamiecie śnieżne!). To był dzień jak z tragikomedii. Tragedię zafundowała nam pogoda – z Warszawy do Łodzi jechaliśmy 4,5 godziny, przy czym ostatnie 9 kilometrów w samym mieście zabrało nam 1,5 godziny. Kiedy na 400 metrów przed Manufakturą na drodze wyrósł nam wyjeżdżający z jakiejś bocznej uliczki TIR, tarasując całą jezdnię (a już byliśmy spóźnieni kwadrans!), poczułem, że przekroczyliśmy barierę absurdu. „Teraz jeszcze spadnie tu meteoryt albo wybuchnie wulkan”, powiedziałem do Pawła, który od godziny z zaciśniętą szczęką a la Dirty Harry prowadził samochód po czymś w rodzaju lodowiska.
W sumie zaczęliśmy spotkanie z półgodzinnym opóźnieniem. Ale za to jakie to było spotkanie…!!! Zawsze w Łodzi dostaję głupawki, ale tym razem przekroczyłem wszelkie jej granice. Szczegóły niech zostaną między mną a obecnymi w Empiku. A
 po spotkaniu i after party czekał nas nocleg w hotelu, w którym – chciałem tego czy nie – mogłem dokładnie posłuchać o kłopotach rodzinnych ludzi w pokoju nade mną („No to co ja z nią mam zrobić? Utopić?”, „Może usiądź z nią choć raz do lekcji!”, „Sam usiądź, jak żeś taki mundry! Ja nic z tego nie rozumiem!”), szczegółach transakcji biznesmenów z pokoju obok („Jak uda się to przeszmuglować przez Białoruś, to już dalej jakoś pójdzie. Byleby tylko nie zachlali w Kałudze jak poprzednio!”, „To może ich zaszyć?”, „Żeby nie chlali, to musiałbyś im chyba zaszyć usta! I nosy!”) i równie rozpaczliwej, co tajemniczej tragedii kobiety z pokoju na dole („Wcierałam już wszystko. Terpetynę, rzepę, naftę, rumianek, nagietek. I nadal jest ZIELONE!!! Ja się chyba zabiję!!!”). Obudziłem się, mając wrażenie, że przez całą noc uczestniczyłem w jakimś marszu protestacyjnym przeciw reformie edukacji, idąc w tłumie kilku tysięcy osób, ubranych na zielono, z zaszytymi ustami i flaszką w dłoni. Chyba napiszę kiedyś horror. Tylko muszę zarezerować ten hotel na dłużej.

W Katowicach, których tym razem nie nazwałem Poznaniem, pogoda była lepsza, a spotkanie pod hasłem „torbiel szyszynki”(czytaj: słuchamy i czym prędzej zapominamy) – szalone! ABSOLUTNY zawrót głowy!!! Chyba jeszcze nigdy nie dane mi było spotkać się z aż tak licznym audytorium. Dziękuję wszystkim, którzy wytrzymali te dwie godziny mojego gadulstwa i serdecznie przepraszam tych, którzy musieli spędzić ten czas na stojąco (zgarnęliśmy wszystkich 80 krzeseł z całego Empiku, ale i tak okazało się, że jest ich za mało). Móc choć przez chwilę porozmawiać z osobami, które na co dzień widzę tylko wirtualnie – bezcenne. A do tego zjadłem śląską roladę ze śląskimi kluskami i „modro kapusto” według przepisu mamy Pepe i wróciłem do domu z herbatami, fantastycznymi drobiazgami, ozdobnymi jajkami wielkanocnymi i babeczkami z lukrowymi ozdobami w formie okładek książek o Róży Krull. Wszystkie te prezenty dołączą do mojej kolekcji pamiątek ze spotkań. Bezcennej kolekcji!


No i wreszcie Warszawa… O samym spotkaniu możecie poczytać w poście ponizej, a ja tylko dodam, że wieczór skończylismy w kafejce na Nowym Świecie vis-a-vis Starbucksa (czy ktoś pamięta jej nazwę?!!!), w której państwo bardzo się cieszyli, że już sobie wszystko pięknie posprzątali, poukładali i pomyli, a tu nagle wleciało im 20 wygłodnałych osób płci obojga z szaleństwem w oczach. Trzeba jednak przyznać, że państwo znaleźli się i obsłużyli nas z uśmiechem na ustach, co znowu nie jest aż tak częstym widokiem w lokalach gastronomicznych. Zwłaszcza w stolicy .
Teraz przede mną kolejne wyprawy (w kwietniu – Kościan, Kraków i Kłobuck), a każda z ich to nowe emocje, nowe przeżycia, nowe znajomości… I powiem wam szczerze – to jest ta część mojej literackiej przygody, którą po prostu uwielbiam!

A w dziale „Galeria” znajdziecie wiele, wiele zdjęć z naszych spotkań – i od razu prośba: jeśli macie jakieś zdjęcie i chcielibyście zostawić je tutaj na pamiątkę, to podeślijcie je do mnie: alek@alekrogozinski.pl – z góry bardzo dziękuję!